niedziela, 26 lutego 2012

Tales of Monkey Island



Dotyczy wersji na Playstation3

Ahoj, szczury lądowe! Zagryźcie cebulę na szkorbut i rozpalcie wasze plugawe trzewia łykiem grogu, bowiem diabelska zaraza poczyna toczyć Karaiby – legendarny kapitan Threepwood, pies go drapał!, traci rękę, jego żoneczka zielenieje z wściekłości i warczy jak rasowy wilk morski, zbłąkany Lewiatan snuje się leniwie pod wodą, małpy skaczą po masztach, a zwyczajni piraci, jak ocean długi i szeroki, gniją już nie tylko w sensie moralnym i metaforycznym. Arrr!

Niestety, chociaż dzięki ToMI możemy spotkać starych znajomych piratów z Karaibów, nie wracamy do mojego ukochanego dwuwymiaru, w którym rozgrywała się lwia część ich przygód, a pozostajemy w bardziej plastikowym niż kreskówkowym 3D. Na szczęście, gra prezentuje o niebo lepiej niż na ostatniej generacji konsol (patrz: Escape from Monkey Island) – i nie mam tu na myśli li tylko kwestii samego wykonania, ale i koncepcje plastyczne: Guybrush, Elaine i Voodoo Lady jeszcze nigdy nie wyglądali tak dobrze. Resztę postaci da się zdzierżyć między kolejnymi łykami grogu (Arrr!). Całość – wraz z charakterystycznymi skręcanymi chmurkami na karaibskim niebie - czyni dość sympatyczne wrażenie.

Nie wracamy również do klasycznego wskazywania i klikania – co akurat w przypadku padów nie jest takie złe. Każda miejscówka („lokacja” to śmierdząca i niepoprawna kalka z języka Wysp Albionu, nędzni majtkowie! Arrr!) posiada „aktywne punkty”, każdy oznaczony czerwonym kółeczkiem. Wybieramy jedno z dostępnych kółeczek, przesuwając prawą gałką, zbliżając się do określonego miejsca bądź przełączając się między kółeczkami dzięki przyciskom R1 i L1. Nie jest to rozwiązanie idealne (zwłaszcza, że z rzadka konsola w ogóle „gubiła” ten czy inny punkt), ale szybko można się do niego przyzwyczaić. Inwentarz jest przejrzysty i klarowny, zaś łączenie w nim przedmiotów banalnie proste. Generalnie trudno nie odnieść wrażenia, że ta część małpiej serii skierowana jest raczej do młodszych odbiorców – przedmioty dość łatwo znaleźć, „aktywne punkty” zapobiegają badaniu wszystkiego po omacku, zaś same zagadki nie są szczególnie skomplikowane czy wymagające (acz niektóre z nich ciągle potrafią dostarczyć frajdy wyjadaczom). Co więcej – nawet jeden z możliwych do zdobycia trofików, polegający na odkrywaniu nawiązań do poprzednich części, nazywa się „Czemu mój starszy brat się śmieje?”.

Humor nie osiąga tu szczytów mistrzostwa, ale bywają naprawdę zabawne momenty („Gdybym uczył się chemii przez parę tuzinów lat, mógłbym sklecić jakąś wybuchową mieszankę i uwolnić się. Ale ponieważ jestem piratem, powiem tylko: Arrr!”). Niestety, gra  nie ustrzegła się żenujących dowcipasów i żałosnych podtekstów, momentami ryjąc po dnie jak pijany w belę narwal (Arrr!). Scenariusz rozwija się dość ciekawe... aż do ostatniego rozdziału, który doszczętnie niszczy wszystkie intrygujące wątki, zamykając je w zupełnie bezmyślny, pozbawiony wyobraźni sposób, przez co otrzymujemy obowiązkowe szczęśliwe zakończenie, ale na odczepnego. Dodatkowa scenka po napisach w stylu „pobawmy się w sianie niepewności zaskakującymi zwrotami fabularnymi” wcale nie ratuje sytuacji.

Podsumowując – potężny pirat Threepwood nie wywraca oceanu dnem na wierzch, ale – z pewnymi zastrzeżeniami - zalicza całkiem przyzwoity comeback po dość żałosnym ostatnim występie sprzed lat.

Ocena: 7/10